Skip to content

DOLOMITY, Via Micheluzzi (uwaga: proza)

19 August 2010

DOLOMITY, VIA MICHELUZZI

To było dawno temu. Wszystkiego mogę nie pamiętać, ale nic nie zmyśliłem 😉 Rynkowo/ciuchowo – okres windbloków, które niektórzy szyli sobie wtedy sami, a inni chodzili jeszcze w polarach. Softshelli nie było. Motoryzacyjnie: okres opla ascony 2,0 beznzyna, której blok silnika wybuchnął w drodze powrotnej, na ostanim “podjeździe” w okolicach Radziejowic pod Warszawą. Wówczas biwakowaliśmy obok trasy „katowickiej“ w polu ziemniaków. Droga: dolomitowy klasyk VI+ do połowy w pięknej skale i w ten sposób przez większość chodzony, bo z tarasu w połowie ściany szybko się schodzi (plus kilka zjazdów) na dół. My poszliśmy dalej.

Północne Dolomity, Przełęcz Sella. Budzimy się w mokrym namiocie, rozbitym na krótko przygolonej przez owce trawce, pomiędzy wapiennymi wantami, wielkości stodoły każda. Bądź, co bądź to prywatny teren, więc codziennie przed 8.00 rano, zwijamy mokry namiot. Każdego dnia posępny pastuch, pół Włoch, pół SS-man (bez obrazy, to Tyrol) przegania tędy krowy. Budzik nastawiony na 5.00, przestawiamy o godzinę – pada, więc nie ma się co spieszyć, może w ogóle nie ma, po co wstawać… może tylko po to, by zdążyć przed pastuchem – chyba, że by wreszcie sprowokować konfrontację?

O 6.00 cisza, znaczy, że nie pada. W ciepłym, wilgotnym smrodku, nerwowo pochłaniamy namiotowe śniadanie, zwijamy mokry namiot i zbiegamy do ascony. Zjeżdżamy kilka serpentyn w dół, we mgle. Nic nie widać, więc nie wiadomo gdzie dokładnie stanąć, żeby podejście było najkrótsze. „Dobra, dawaj Wojtas stajemy tutaj i wio!“ Łyse oponki Błękitnej Strzały ryją szuter pobocza. Trzaskamy drzwiami, auto przejmują Kępki, my ruszamy pod górę, dochodzi 8.00, jakoś późno. Mgła gęsta, ale słońce zaczyna lekko grzać, w około robi się żółto i trochę już wieje wiaterek. Po 30 minutach zdyszani, łazimy pod ścianą raz w jedną, raz w drugą, szukając wejścia w Micheluzziego. Jest hak! To tu! Szpeimy się i jak zwykle po krótkich perturbacjach, kto pierwszy prowadzi, ruszamy. Jak to w Dolo od razu stromo, skała po nocnym deszczu mokra, ale lita, co cieszy. Gęsta, żółta od słońca mgła zaczyna się przerzedzać, co chwila wiaterek rozdmuchuje jakiś jej fragment i wtedy otwiera się okienko na dolinę w dole i przeciwległą, mroczną ścianę Piz Pordoi.

Po godzinie z kawałkiem doganiamy wąsatego przewodnika z klientami – oni odbijają na wariant Buhla, a nam po krótkim wyciągu zaczyna się 90 metrowy trawers w prawo. Wypogodziło się, wiszę na stanowisku, słonko grzeje, ściągam Wojtasa. Wiszący obok, wąsaty „gajd“ pyta skąd jesteśmy. Z Polski. Ja pytam, czy zna górną część Micheluzziego, ponad tarasem. Owszem zna, ale odradza tam iść, bo rzadko chodzone, “niepopularne” i pogoda niepewna, lepiej skończyć na tarasie i zejść. Patrzę w niebo – jak to niepewna, błękit jak drut, słońce grzeje, co on gada?! Jest Wojtas, żegnamy sie z „gajdem“…

Trawers miodzio – 3 wyciągi w prawo, idealnie w bok, po płytach, stromo i już zupełnie sucho. Koniec trawersu, jeszcze 4 wyciągi w górę i jesteśmy na tarasie. Wyraźna ścieżka w kierunku zjazdów kusi, ale jeszcze bardziej kusi ściana ponad nami. Zrobiliśmy ledwie 200-250m przewyższenia (ale ok. 400m wspinania) i jest dopiero po 13-stej. Mamy tylko słowny opis drogi, przepisany z angielskiego przewodnika, rok wydania 1980. Tak więc, stromymi, zawalonymi gruzem zachodami podchodzimy wyżej, gdzie, jak nam się zdaje kontynuuje się druga część drogi Micheluzziego. Wbijać się w to, czy nie? Nie widać, żeby się ktoś tędy ostatnio wspinał. Dopiero po kilku wyciągach, natykamy się na zmurszały, „stanowiskowy“ hak, więc chyba jesteśmy na drodze. Stanowiska z bloków i z kości. Znów trwawers, łatwo, ale krucho, po trawersie nagle piątkowe rysy. Jesteśmy pewni, że zaraz skończymy i za dnia dołączymy do Kępków na popas z winem.

Ruszam ze stanowiska prosto w górę, w pionowym terenie, po około 15 metrach rysa zanika w płycie. Po kolejnych metrach nie jest już piątkowo, a skała zrobiła się ruda, więc krucha, sporo luźnych kafelków i lekkie przewieszenie. Jakoś dziwnie… Micheluzzi był dzielny, ale chyba nie, aż tak bardzo. Czujnie schodzę do stanowiska. No tak, wystarczyło wychylić się z niego w lewo, za kant – za załomem otwiera się drugi, ewidentny ciąg rys, w dodatku z hakiem kierunkowym. Głupi zapych, stracony czas. Trzeba się bardziej rozglądać, a nie przeć na pałę. Dalej napiera Wojtas.

Nagle zaczyna wiać, a słońce znika – zza naszej ściany wypływają grubaśne, ciemne chmury i wszystko się nieoczekiwanie zmienia. Gdy Wojtas kończy wyciąg, leje jak z cebra i wieje porywisty wiatr. Guide sprawdził prognozę, my nie. Zamiast wyciągnąć goretex, grzeję do stanowiska, woda pruje rysą jak rynną. Wyjmując kość, gubię ekspres. Wspinamy jeszcze jeden wyciąg. Kompletnie mokrzy wisimy pod zaklinowanym głazem w kominku, którego ścianami leje się obwicie woda. Miny nam zrzedły: było tak przyjaźnie, a teraz wodospad, grad, dujący wiatr, by nie nazwać tego gorzej. Cóż, nie zjedziemy, bo nie ma stanowisk, mamy młotek (!), ale o hakach nie pomyśleliśmy… a rocksów i fiendów nam szkoda… Pada jakby mniej, kolej Wojtasa, rusza, zakłada 2 przeloty, potem długo stoi, idzie wyżej, zakłada kość i każe się opuścić do stanowiska. Znów mocniej leje (teraz deszcz z drobnym gradem) i jest już ciemno. Przynajmniej nie wali prądem. Znów wisimy obok siebie, wciśnięci pod głaz nad nami. Właśnie do nas dociera, że chyba zostaniemy tu na noc… Jak to?!!

Poprawiamy stanowisko, dokładając kości. W ramach rozgrzewki, wybijam młotkiem z dna kominka kilka kamieni, żeby wygodniej dało się wisząco-siedzieć. Pod głazem jest mniej mokro i przynajmniej nie leje się na głowę. Zawisamy na autach, jeden nad drugim, twarzami z stronę ekspozycji, bo tak nam wygodniej. Goretex założony na mokre ciuchy, nie grzeje specjalnie. Wszystko przemoczone. Wyciągamy mokrą bagietkę z nutellą i dżemem, wypijamy resztkę izoska. Szeleścimy enercetą, która odbija światło czołówki i rozjaśnia wnętrze komina: jest jak w jaskini, nie widać ekspozycji. Gasimy czołówki i przywieramy do siebie śmiało, bo jest co raz zimniej. Po paru minutach łapią nas dygoty, podrzuca nami na zmianę. Przestaje lać, chmury się rozwiewają, wychodzą gwiazdy i księżyc. Widać północne stoki Marmolady – przykryte świeżym śniegiem. Noc ciągnie się bez końca, jest potwornie zimno. Drzemiąc i co chwila budząc się od drgawek na zmianę, wisząc, przeczekujemy długie godziny do świtu. Sztywni czekamy na słońce, dopiero wtedy próbujemy się ruszyć. W dole widać nitkę szosy, którą podjeżdża błękitna ascona, teraz widać, że jesteśmy naprawdę wysoko. Wysiadają z niej dwa ludziki, ubrane w pomarańczowe windblocki – to Jucha i Kępek, maleńkie mróweczki. Windblocki to dzieło Juchy, jest z nich bardzo dumna, bo uszyła je sama. Machamy i wydzieramy się do nich, muszą nas słyszeć, uff, na pewno nas słyszą, przynajmniej wiedzą, że wszystko jest ok. Pomarańczowe kropki kręcą się w te i wewte, w końcu odjeżdżają.

Trzeba się ruszyć. Wiążę się końcem Wojtasa i ruszam na wędkę, do ostatniego przelotu, z którego zjechał. Syty teren, z przewieszką, mokro i błoto, dziwię się, jak on szedł tędy, po ciemku. Wszędzie błoto, mokasyny ubabrane, gówno nie tarcie, lufa totalna. Następny wyciąg wyprowadza już w łatwy teren. Wisimy sobie na krawędzi ściany, pod nami prawie 700m pionowego urwiska, nad nami stromy stok – błoto i kamienie, czyli szczyt Piz Ciavazes po deszczu. Do piku brakowało nam jakiś 70m, 2 krótkie wyciągi… Wbijając ręce po łokcie w błoto czołgamy się w górę, jakieś 100m z asekuracją, potem bez, gdy robi się mniej stromo i można iść bez pomocy rąk. Na szczycie, siadamy w pełnym słońcu, dopiero teraz ciuchy zaczynają schnąć i wreszcie jest ciepło.

Są kopczyki, siadamy. Dwie godziny później spotykamy na zejściu Francuzkę, która widząc nas ubłoconych, wyraźnie zdziwiona pyta, gdzie tu jest jaskinia… Grzejemy pionową via-ferratą w dół, potem biegiem przez moreny, do parkingu na przełęczy. Jest godzina 14.00

Przekonani, że Jucha i Kępek przywitają nas uśmiechami, gorącą herbatą i porządną paszą, dziwimy się, bo się do nas nie odzywają. Jucha wkurwiona: byli pod ścianą rano, ale nic nie widzieli, więc zgłosili wypadek do służb ratunkowych. Teraz my to mamy odkręcić.

Jak się okazało, starsza pani ze schroniska przejęła się mniej niż Jucha – kurząc pecika i popijając espresso, zrzędziła, że tylko zawracamy jej głowę.

One Comment leave one →
  1. błażej permalink
    20 August 2010 07:41

    dobry tekst, ubawiłem się.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

%d bloggers like this: