KAWA, CAFÉ, CAFFÉ, KAFFEE…
Kawa. Wiadomo o co chodzi.
Z cafetiery Bialetti, aluminiowej (graniastej) lub stalowej, w kafetierze “przeciskanej”, zalewana wrzątkiem (tzw. plujka), zagotowana rozpuszczalna (zdarza się), w Gelaterii u “Żbika” w Arco, czy gdzieś na rynku koło Kościoła (też Arco), w tyrolsko-włoskich rifugiach i w każdym, najbardziej obskurnym barze w Hiszpanii. Wrząca rozpuszczalna wcześnie rano w namiocie (jak zimno, to przed oddaniem szczocha), przed podejściem pod ścianę, masakra jak zabraknie cukru. W ścianie: po jednej torebce Kopiko na głowę, żeby nie stracić kontaktu z kofeiną.
Z termosu w skałach, dobra przed prowadzeniem, gdy senność łapie, bo ciepło i leniwie.
Przed wspinaniem, po wspinaniu. Wcześnie rano, po południu.
Zaskakująco dobra w nowym barze w Podlesicach (ostatnio pani mieliła na miejscu przed parzeniem!). Choć w “Michałowej” i w “Gościńcu Jurajskim” już tylko znośna. W “Pod rozgiętym ringiem” może być, choć tam kolor ścian zniechęca. Zdarza się ‘kawa’ w “McUsiu”…
ESPRESSO DOBLE, CAFFÉ LATTE, CAFÉ AU LAIT, MILCH KAFFEE, CAFÉ CON LECHE albo CAFÉ SÓLO – pierwsza i ostatnia trzepią najmocniej, czarne jak smoła, zawiesiste i gorące. Hiszpańską CAFÉ SÓLO podają w małej szklance, można sprawdzić moc patrząc pod słońce. Pycha.
We Włoszech: “espresso”, a w Polsce: “ekspresso” i zamiast zimnej wody, wrzątek w osobnej filiżance (ale to nie w skałach – u “Bliklego” na ul. Miodowej w Wawie – autentyk! 😉